Lunch zjedliśmy w knajpce PEŁNEJ lokalesów, pełnej do tego stopnia, że ledwo wyrwaliśmy stolik. Ale było warto! Oj jak było warto. Jedliśmy bretońskie naleśniki wytrawne (Dawid z szynką, jajkiem, serem, pieczarkami i pomidorami, ja z małżami świętego Jakuba w cydrze i z pomidorami oraz boczkiem) i na słodko (Dawid z solonym karmelem, a ja z czekoladą). Zarąbiste były! :-)
Wcześniej i później odwiedziliśmy kilka miejsc widokowych, z widokiem na Kanał La Manche i na Ocean. Na jedym z takich punktów byłam świadkiem zabawnej scenki. Kiedy parkowaliśmy, w oddali było widać, że na wciętym wgłąb oceanu okrągłym jak wyspa półwyspie spaceruje mężczyzna z dwoma psami. Postanowiliśmy, że też się tam udamy. Zrobiliśmy kilka zdjęć przy brzegu i ruszyliśmy do wybranego celu. Gdy już prawie dotarliśmy na miejsce okazało się, że The Water is Coming i powoli odcina półwysep od stałego lądu. Kiedy mężczyzna zobaczył co się kroi, podjął bardzo szybką decyzję o odwrocie. Przeskakiwał z kamienia na kamień próbując wrócić na suchą część ścieżki. Gdy zabrakło kamieni, usłyszałam siarczyste, wykrzyczane z bezradności 'scheiße i zobaczyłam jak sąsiad wskakuje w adidasach do wody by tylko znaleźć się po właściwej stronie. Następnie uśmiechnął się szeroko, zwierzaki się przywitały i czym prędzej ruszyli w stronę lądu. Nas także nie trzeba było długo na to namawiać. Gdy dotarliśmy spowrotem na parking po półwyspie nie było już ani jednego śladu. Zamienił się w wyspę, ktorą przejęło lokalne ptactwo :-)
PS. Ostatnie zdjęcie to żelazo na kołach, specjalnie dla Łukasza. Kamper!, tak najprawdziwszy kamper. Tyle, że wersja dla twardzieli ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz